sobota, 4 października 2014

Wieczny wędrowiec - część druga.




Skoro zacząłem od dzieciństwa, to szykuje się Wam opowieść na rok co najmniej...hah  
I tak mi życie fajnie upływało, jako przedszkolakowi i miałem nawet siostrę (starszą o trzy latka), która
zadzierała nosa, ale fakt, że parę razy obroniła mnie na podwórku przed proletariacką dominacją rówieśników.
Pierwsza klasa przeszła w glorii i chwale, gdyż byłem wyróżniany bezustannie, że zdolny, ale leń...haha
No więc ojciec pasem wybijał ze mnie lenia, a matka podsycała zdolność, co rusz wyszukując nowe zajęcia, a to gra na fortepianie, a to plastyka, a to recytacja poezji patriotycznej. No i później na każdych imieninach cioteczek trzeba się było wykazać talentem.
Przełom nastąpił, gdy ojciec miał romans na statku i zabrał w rejs jakąś kochanice (do dzisiaj matka wciska mi jej fotę), później zaczął pić na umór...itd.
Awantury, płacz...znacie to,  a ja że byłem przewrażliwiony, zacząłem w drugiej klasie podstawówki wagarować, uciekać z domu do lasu, lub do dziadków...itd.
W końcu w chwili słabości wyskoczyłem przez okno (wysokie trzecie piętro w kamienicy) razem z moim drewnianym Pinokio, którego mi wystrugał własnoręcznie dziadek (był takim ludowym rzeźbiarzem) i bym zawsze pamiętał, iż kłamać nie wolno, bo rośnie nos.
Ale jakże tu nie kłamać, gdy lanie dostawałem także, gdy mówiłem prawdę, więc doszedłem do wniosku, że lepiej jednak kłamać.
Udało się z tym skokiem na tyle, że złamałem tylko parę kości a uratowały mnie kable od telefoni, czy tym podobne, na których zawisłem na moment, niczym wróbelek, co zamortyzowało znacznie upadek.
No i po tym numerze była rozprawa w sądzie i wylądowałem w domu dziecka a ojciec miał dodatkowe wątpliwości natury etycznej, gdyż złożył papiery o zaprzeczenie ojcostwa - ot, miałem niewiele genów po nim, jak widać.
W tamtych latach nie znano jeszcze techniki badań DNA, więc temat był rozwojowy i niepewny, ale robił
niezłą kasę adwokatom... :lol:
W międzyczasie przyszedł na świat mój młodszy braciszek Maks i ten był wykapany tatuś (jak bliźniak)
i wreszcie duma rodu.
Bałem się tego domu dziecka, jak cholera (chwilowo blisko Włocławka, w Brzeziu), ale co było robić - zapadł wyrok i już -
Dom dziecka w Brzeziu pamiętam, jak przez mgłę...zresztą byłem tam bardzo krótko, albowiem dwa kilometry piechotką robiłem w pół godziny i jadłem kolacje u dziadków lub leciałem do Stasia, mojej bratniej duszy (kuzyna ciotecznego) - do domu nie odważyłem się uciekać.  (z wiadomych względów...lanie)
Tylko na ferie zimowe i letnie wakacje wolno mi było oficjalnie przyjeżdżać do domu rodzinnego. Tęskniłem
i jedynie z tego powodu znajdowałem 101 sposobów na ucieczkę, co niestety skończyło się źle, gdyż ciało pedagogiczne bidulca postanowiło przenieść paru łobuziaków dalej, do innego miasta oddalonego dziesiątki kilometrów od Włocławka - no i ja znalazłem się również, rzecz jasna w pierwszym rzędzie na tej liście.
Tak trafiłem do Inowrocławia, miasta tak odległego, że jechało się kilka godzin pociągiem (tak pokochałem przy okazji kolej), to była druga miłość po literaturze, a tą poznałem wcale nie w szkole, lecz w ciemnej komórce na strychu naszego domu.
Żeby to zrozumieć, trzeba mi wyjaśnić, że do tej komórki byłem zamykany za karę, gdy coś przeskrobałem, lub ot tak profilaktycznie.
Uwaga...ciekawostka... Ania, moja sisters nigdy nie była w tej komórce - normalnie święta za życia...hehe
Niech żałuje, gdyż odkryłem tam inny, cudowny świat. Początkowo byłem wystraszony i przybity, ale gdy oswoiłem się z ciemnością i kilkoma gryzoniami, które się tam zadomowiły, odkryłem, że jest tam cała masa interesujących i nieznanych mi rzeczy - czyli rupieci, jakby dzisiaj rzec.
Stare beczki, rozwalony rower, jakieś narzędzia, radio, patefon, płyty...no i w kartonach dziesiątki starych, zakurzonych książek. Dla mnie wówczas cała biblioteka świata.
Byłem w tym wieku, że czytałem jedynie baśnie, które później opowiadałem braciszkowi, gdy marudził, że chce do mamy. Nie rozumiałem dlaczego jestem wiecznie dyskryminowany, gdyż rodzice na wszelkie imprezy zabierali tylko Anię a mnie zostawiali w domu z młodszym bratem, bym go niańczył - do dzisiaj zresztą tego nie rozumiem.
Ale pal sześć braciszek...opowieść jest o mnie. Potem zacząłem chodzić do komórki już dobrowolnie, nawet kiedy byłem czysty, jak łza. Przesiadywałem tam całymi godzinami.
Prądu tam nie było, więc zgromadziłem spory zapas świeczek. Tutaj też zapaliłem pierwszego papierosa, podebranego ukradkiem tacie (że nie sfajczyłem chaty, to prawdziwy cud)
Nieraz zdarzało mi się przysnąć na workach z mąką, ziarnem lub ziemniakami, które zwoził hurtem
wuja Leon z Lipna (mąż drugiej siostry mamy) i dopalająca się do cna świeczka gasła... jednak szczęśliwe.
Tutaj poznałem starą, opasłą Biblię i przylgnąłem do Jezusa - ST w ogóle nie kumałem i wiecznie tam przelewali krew -
W komórce na strychu też dowiedziałem się kim był Parys, pani Bovary, Lucjan Sorel, Neron...itd. Większość pozycji, jak Ulisses Jamesa Joyce'a, odkładałem do pudła, gdyż przemawiały do mnie wówczas trudnym szyfrem.
Tak z roku na rok doroślałem i gdy tylko dane mi było przyjechać z bidulca do domu, zaraz chowałem się na owym, jakże już bliskim dla mnie i gościnnym stryszku kamienicy.

cdn.

Pozdrawiam  





OSKAR

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz