wtorek, 21 października 2014

Wieczny wędrowiec - część dziewiąta





W życiu już tak jest i tego mnie życie nauczyło, że jak jest coś dobrze, to musi być też źle.
Mam na myśli wiewiórkę.
Zmusili mnie niemal siłą do tego wyjazdu na obóz harcerski do Tucholi.
Nie powiem, żebym nie lubił obozów lub kolonii...zawsze super przygoda   
Kąpiele w jeziorze, zabawy w lesie, zielona noc   i fajnie jest, ale teraz, gdy poznałem wiewiórkę, to
zaczęła się wielka tęsknota.  
Nic mnie nie cieszyło i odliczałem dni do powrotu. Wysłałem nawet pocztówkę z tej dziczy (bory tucholskie), z której szło się parę kilometrów do najbliższej wsi.
Nie dostałem jednak odpowiedzi, więc pozostało tylko tęsknić i czekać...fajnych dziewczyn, harcerek było co prawda w namiotach wiele, ale jakoś ich nie zauważałem. Byłem smutny...i w końcu wróciliśmy, więc zaraz następnego dnia poleciałem, jak na skrzydłach pod jej dom - nie wyszła...musiała mnie widzieć, bo pół wioski już gapiło się na mnie, jak na czubka. Nie przyszła też w nasze tradycją uświęcone miejsce nad stawkiem. 
Przeczuwałem same straszne rzeczy. Los ten wielki konstruktor, płata często różne figle. 
Udało mi się ją dopaść na drodze do sklepu (tylko jeden był w całej wiosce) i była jakaś smutna, milcząca i chłodna.
Myślałem, że zaraz mi serce eksploduje...dowiedziałem się, że rodzina posyła ją do przyzakładowej szkoły i tam zdobędzie zawód oraz zaliczą jej również ostatni rok podstawówki. Do tego nie może ze mną się zadawać, bo jej zabronili.
Byłem załamany...jakby tego było mało, następnego dnia (sorry za wyrażenie) jakiś burak podrywał pod kościołem moją kochaną wiewiórkę - nie miałem wątpliwości, bo jak mnie zobaczył, to specjalnie ją obmacywał.
Niezręcznie było mi podchodzić, gdyż czekali na mszę i było sporo innej młodzieży, a my z bidulca wiadomo, że nie uczęszczaliśmy na religię, ani do kościoła.
No ale co mi tam...nie wolno mi wejść do kościoła, czy co? (w końcu Babcia mi mówiła, że mam chrzest)   
Zatem śmiało podchodzę, ale gościu od razu poleciał tekstem, że to sądny dzień chyba będzie, bo sam lucyper zawitał w progi kościoła. Cisza...mnie zamurowało i nagle całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem - może bym sobie podarował, bo mam poczucie humoru, no i nie chciałem robić przykrości wiewiórce -
Ale burakowi było mało i nie przestawał nawijki, robiąc aluzje, żebym za blisko nie podchodził, bo może
na niego coś przeleźć  (miał na myśli wszy, gdyż niestety, była to częsta plaga w domach dziecka)

No niestety...tego było za wiele i w jednej chwili rzuciłem się na niego z dziką furią. Rozpędzili nas dopiero ludzie wychodzący właśnie z kościoła, komentując, iż nie mam wychowania i Boga w sercu, żeby burdy przy świątyni robić...itp.
Burak był silny, jak byk (wiadomo, zaprawiony przy sianokosach) i wracałem pokrwawiony, ale nie czułem bólu, nie czułem nic, prócz bolesnej świadomości, że to koniec.


ciąg dalszy nastąpi...


Pozdrawiam


OSKAR





sobota, 18 października 2014

Wieczny wędrowiec - część ósma




Czułem się nieciekawie...zbliżały się wakacje i miałem na trochę wyjechać do Włocławka, a potem drugą turą na obóz harcerski zorganizowany przez dom dziecka.
Często też rozmyślałem o rudej zwanej wiewiórką, od której dostałem karteczkę w szkole na przerwie, bez słów, ale z wyrysowanym czerwonym serduszkiem.
Ona nie była z bidulca, ale ze wsi, ładnego i dużego gospodarstwa, usytuowanego dosłownie parę metrów od naszej szkoły. Była z innej klasy, jednak widywałem ją na przerwach i zawsze uśmiechała się do mnie.
Jej ojca znałem z ciężkiej ręki (nie tylko ja), gdyż wpadaliśmy często podczas długiej przerwy, na gruszki do ich ogrodu - mieli najlepsze w całej wsi...wiem , bo byliśmy już u każdego.   
Ale jednocześnie był to człek wrażliwy i denerwowało go jedynie, że kradniemy zamiast poprosić, a przy okazji rozwalamy mu grządki, więc kiedy sprawa się wyjaśniła, to zaprzestaliśmy tego procederu i po lekcjach wracając do bidulca, zatrzymywał nas często wręczając siatkę gruszek.

Nadszedł dzień świadectw...byłem zadowolony, bo tylko jedna trójka, a reszta czwórki i piony - zdałem do ósmej...upragnionej i długo wyczekiwanej klasy.
I wtedy wiewiórka spytała, czy mam ochotę przejść się z nią nad stawek.
W pobliżu był niewielki lasek i staw już mocno zarośnięty szuwarami (w tym lasku jest właśnie grób owego właściciela naszego pałacyku)

Właściwie nie wiem dlaczego nazwali ją ruda vel wiewiórka, gdyż w pełnym słońcu miała raczej złoto-brązowe włosy i parę ślicznych piegów.
Z coraz większą, nieukrywaną radością przyglądałem się jej i obserwowałem każdy, nawet najdrobniejszy gest.
Szczególnie miękły mi kolana, gdy się uśmiechała radośnie. Połaziliśmy po kniejach, pogadaliśmy i czas było wracać, albowiem w domu dziecka regulamin, rzecz święta i jego łamanie było karane...zazwyczaj kuchnia i mycie garów lub froterka w głównym hallu.
Od tej randki licząc, umawialiśmy się niemal codziennie i z każdym dniem coraz plastyczniej rysował mi się jej portret w moich snach.
Dotychczas była to jakaś bezosobowa fantazja, teraz nabierała kształtu i tęskniłem do jej głosu, uśmiechu i tego jej powalającego spojrzenia.
Zaczęliśmy trzymać się za rękę podczas spacerów, dotykać w przypadkowych, nieśmiałych jeszcze odruchach...no i tęsknić. (mimo, że przed kwadransem byliśmy właśnie na spacerze) - 
Trwało to dobre dwa tygodnie i zrezygnowałem pierwszy raz z wyjazdu do domu na wakacje, na rzecz wiewiórki...o imieniu Ala.
Było to dla mnie wówczas najcudniejsze imię pod słońcem. I wtedy spytała, czy przyjdę do niej do domu, gdyż rodzice wyjechali na dwa dni i jest sama z babcią. 
Bałem się, ta szkoła tak blisko i sklep, kościół i dom wójta...nic mi nie pasowało - wiedziałem, jak okoliczni mieszkańcy reagowali czasem na tych podejrzanych typków z bidulca (szatany czerwone, bez Boga) -  było jej smutno, więc zaproponowałem, że w niedzielę zrobię jej niespodziankę.
Tylko niech przyjdzie do nas, do domu dziecka.
Zgodziła się...nie wiem dlaczego wybrałem stodołę (było tyle innych dobrych miejsc), a może chciałem podświadomie odczarować to miejsce i tamtą sytuację z Pawełkiem.
Po południu około siedemnastej już siedzieliśmy w środku. Musiałem użyć tajnego wejścia (ruchomej deski), gdyż tego dnia woźny zamknął wrota na kłódkę.
Zaszyliśmy się dosłownie w tym sianku, niczym dwie małe myszki, odkrywaliśmy powoli, łagodnie, bez pośpiechu...całowaliśmy.

Jej język był zupełnie inny, gorący, czuły, nie taki, jaki pamiętałem ze zbliżenia z Pawełkiem. Pragnąłem tak bardzo jej dotyku i słów.
Byłem oczarowany jej urodą, delikatną skórą, ciepłem i zapachem. Miała cudowne piersi i pierwszy raz poczułem ich miękkość, aksamitną delikatność...byłem taki szczęśliwy - z trudem hamowałem łzy -
Na tych pieszczotach i głodzie naszych gorączkowych dłoni poprzestaliśmy...po czym zapadliśmy w głęboki sen.
Zbudziliśmy się bardzo późno i już było po wieczornym apelu i kolacji. Miałem jednak gdzieś karę, kuchnie, gary...itd.
Dla niej mogłem je szorować, nawet do końca wakacji. 

Jedna stodoła i dwa różne, diametralnie przeżycia, jakie zapamiętałem z tamtych lat.


ciąg dalszy nastąpi...

OSKAR




piątek, 17 października 2014

Wieczny wędrowiec - część siódma





Temat zejdzie na stodołę, o której wspomniałem przy opisie naszego pałacyku. Wiecie...ja już byłem takim zaprawionym w bojach chłopcem, tak z poprzednich domów, jak z doświadczeń orłowskich i jeśli ktoś mi nie podobał się,  to nie miał do mnie dostępu i kropka.
Chamstwo, pycha, zarozumiałość, przemoc, zawsze mnie raziło, jednak Pawełek był miły, spokojny i subtelny, więc zaciągnął mnie razu pewnego do onej stodoły.
Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałem po co tam idę - tam zawsze chodziliśmy całą grupką poskakać z górnej belki na siano, robiąc przy tym salta w przód lub tył, jak w skokach do wody...i zazwyczaj przewodziłem, gdyż moja nauka akrobatyki sportowej w profesjonalnym klubie,  dawała mi znaczną przewagę już na starcie.
Mówił coś niejasno, że ma ważną sprawę, że już niedługo dołączę do ich grupy starszaków (a nawet mogę wcześniej przeprowadzić się do ich sali), że dziewczyna (ta ruda), którą wszyscy wołali wiewiórka, ma dla mnie list i podobno się zakochała we mnie, ale się wstydzi...itd. No więc jako, że są razem w jednej klasie, to poprosiła Pawełka, by wyłożył mi kawę na ławę i wyedukował co nieco, bo jakiś drętwy jestem w zalotach, a tak to  całkiem miły luzak i chciałaby ze mną chodzić.
Byłem w lekkim szoku...owszem, miałem kumpele w bidulcu, ale uczyłem je głównie strzelać
z procy lub rzucać finką w drzewo, a jedna dała mi nawet buziaka, jednak w policzek tylko.  
Tak czy siak, wlokłem się za Pawełkiem do stodoły i pochłaniałem każde jego słowo...i w końcu wylądowaliśmy na tym sianku. 
Długo rozmawialiśmy o dziewczynach, ich ładnych piersiach, tak innych, niż nasze torsy, o podglądaniu ich w łaźni (miały identyczną do naszej), bo i na to znalazł się szybko sposób...etc. 
Za chwilę Pawełek już był nagi i zdecydowanie nalegał, abym i ja się rozebrał, bo wtedy rozmowa lepiej się klei, a do tego, jak jestem w ciuchach to niby trudno mu będzie mnie czegokolwiek nauczyć. Nie powiem, byłem już też mocno podniecony, więc długo się nie opierałem.   

Dotykaliśmy się, pieściliśmy i wszystko było okey, dopóki nie zaczął mi pakować języka do ust - ja dotychczas nigdy się tak nie całowałem, więc się lekko wystraszyłem i starałem się unikać jego nachalnych warg. Byłem jednak nie tylko młodszy, ale i słabszy fizycznie od niego...no a poza tym,  też niesamowicie podniecony, jak nigdy dotąd - 
Strach i podniecenie stworzył jakąś dziwną mieszankę, a on położył się na mnie i czułem wyraźnie na brzuchu jego twardą męskość. Był coraz
gwałtowniejszy, przerażał mnie powoli i już chciałem zrzucić go z siebie, gdy nagle poczułem na sobie jego gorący strumień...za kilka sekund i ja eksplodowałem.

Myślałem, że to koniec wreszcie, ale on dalej coś kombinował i dalej pchał się z tym językiem w moje usta. Udało mi się wyrwać i łapiąc część garderoby, uciekłem ze stodoły. Na zewnątrz zebrało mi się na wymioty i czułem się strasznie, taki upokorzony i bezsilny.

To było moje pierwsze doświadczenie erotyczne, a te zazwyczaj pamiętamy długo, jeśli nie na całe życie. Myślałem o tym wydarzeniu po nocach i dlaczego ten mityczny seks jest tak gloryfikowany, a może to ja jestem jakiś sierota, wybrakowany i niezdolny do uczuć?
Myśli się we mnie kłębiły i przelatywały szybciej, niż błyskawice. Wstydziłem się kogokolwiek spytać, a kablowanie (nawet nieświadome) nie wchodziło w grę...kto raz bowiem podkablował kumpla, ten nie miał 
już życia na sali.
Pawelek zrobił się dziwnie agresywny i nieprzyjemny w stosunku do mnie po tej przygodzie. Na dodatek rozpuszczał jakieś ploty na mój temat i  widziałem jego arogancję...no i w końcu się doigrał i przy jakiejś tam okazji oraz kolejnych docinkach, rzuciłem się na niego z pięściami.
Nie miał szans, gdyż był za ciężki i zbyt wolny...byłem w tym czasie wysportowany i szybki, jak tygrys.  

Po tej akcji miałem spokój z Pawełkiem i nigdy już mnie nie obrażał, a ja zyskałem szacun na swojej sali średniaków (rzuciłem się na starszaka) -
Jednym słowem awansowałem i już nie latałem po oranżadę do geesu, nie nosiłem tornistrów i nie musiałem
prasować czyichś spodni...etc. - teraz robili to inni za mnie -


ciag dalszy nastąpi...


OSKAR




Wieczny wędrowiec - część szósta



Dobra...to dzisiaj nieco inaczej.   

Wstępnie wiecie już, jakie były realia i warunki w takich państwowych placówkach, czyli w jednych bywało tragicznie, a w drugich całkiem znośnie i tak zresztą je wspominam. Oczywiście tęsknota za rodziną zawsze była, ale bynajmniej te domy dawały wyżywienie, dach nad głową, opiekę i pomoc w nauce, rozwijały więź i wzmacniały odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za kolegę, tworzyły współzawodnictwo i uczyły podstaw altruizmu, pomocy innym oraz słabszym, czy wreszcie znanej już wszystkim z ówczesnych czasów socjalistycznych, akcji społecznych pod hasłem: "wykuwamy w trudzie i znoju przyszłość Narodu"

Chodziliśmy często na pola zbierać stonkę rolnikom lub pomagaliśmy przy wykopkach, gdy dyrektor zarządził taką akcję, bo ktoś tam sobie z biednych gospodarstw nie radził i przychodził do dyrekcji, by dała jakiekolwiek wsparcie...itd.
Wychodziła wtedy prawie setka dzieciaków i w dwa dni pole było czyste, jak łza, a my uczyliśmy się pracy (ja przy takiej okazji nauczyłem się  pierwszy raz prowadzić traktor - duma była szalona) - wszystko społecznie, bez wynagrodzenia, ale robiono potem ognisko, sutą kolację, słodycze i zabawy...

Ale ja nie o tym dzisiaj chciałem...po co opisywać codzienne życie, obowiązki, apele, naukę?..itd. 

Byłem już takim rozwiniętym chłopcem, czas biegł nieubłaganie do przodu i zdmuchnąłem właśnie czternaście świeczek.
Gdyby nie to, że czwartą klasę musiałem powtarzać (dobre pół roku przeleżałem w szpitalu), to za parę miesięcy byłbym już na "wolności"...tzn. tak zwanym absolwentem.
Należałem do grupy tzw. średniaków, potem były starszaki (ósma, ostatnia klasa), obiekt naszych westchnień, gdyż mogli oglądać filmy po 20:00 i prawie oficjalnie pili browarek...grupy maluchów nie wspomnę, bo oni nic nie mogli.  
Niekiedy trafiały się drobne skandaliki, gdy któregoś namiętnego chłopca przyłapano w pokojach dziewcząt po 22:00, od której to godziny zaczynała się cisza nocna. Owszem wychowawcy robili częste pogadanki, na te drażliwe tematy, ale z naciskiem na nieodwiedzanie pokoi dziewcząt po zmroku. Nic natomiast nie wspominali o zagrożeniach przed tą samą płcią...hm 

Mnie tam, tymczasem bardziej interesował mój nowy łuk i strzały, niż amory, aczkolwiek natura dawała znać o sobie...szczególnie wieczorkiem po zgaszeniu światła w sypialni.
 A także w łaźni podczas wspólnej kąpieli pod prysznicem - nie było kabin, tylko dwie długie rury w poprzek łaźni, pod którymi stawało rzędem kilkunastu śmiałków i myło sobie wzajem plecki. 
W każdym razie, w pewnym okresie zaczęło narastać we mnie ogromne podniecenie i budzić się powoli, nieporadnie moja seksualność.

W naszych małych główkach i króliczych serduszkach, szalała burza hormonów, myśli i uczuć...i ciężko było nad tym zapanować.

Następna część może was zaskoczyć lub nawet zbulwersować, ale nic nie poradzę, że piszę pod hasłem: "Prawda czasu, prawda ekranu"  

cdn.


Pozdrawiam

OSKAR



czwartek, 16 października 2014

I co dalej?...




Tak właśnie rozmyślam, czy nie będę musiał zrobić opcji in private, gdyż teraz wstawię parę tzw.
"momentów"   i nie wiem, jak zareaguje wujaszek Google...heh  
Co mi tam...najwyżej dostanę ostrzeżenie lub się skasuje kilka wersów i po sprawie.
W końcu żadnych ekscesów nie będzie, a jedynie trochę wspomnień, ciut nasyconych erotyzmem w
świetle pierwszych młodzieńczych przeżyć, budzącego się uczucia, rozczarowań...itd. 

Zresztą chwilowo nie upubliczniam tego bloga na portalach społecznościowych, więc liczba czytelników
jest siłą rzeczy ograniczona do minimum i możliwe, że w przyszłości na coś się zdecyduję po analizie
komentarzy, statystyk...etc.





Pozdrawiam

OSKAR






sobota, 11 października 2014

Wieczny wędrowiec - część piąta




Dobra...twardym trzeba być, więc lecimy dalej.

Dom w Orłowie był wspaniały, robił wrażenie na każdym, kto tam przyjechał. Właściwie był to zabytkowy pałac dawnego niemieckiego arystokraty, który mieszkał niegdyś na tym terenie,  z czerwonej cegły i kamiennej podmurówki fundamentów.
 Czterech majestatycznych wież na narożnikach, czterech frontalnych wejść z tarasem i szerokimi schodami.
Wokół otaczał go niesłychanie piękny park oraz w oddali ogród warzywny i owocowy.
Przyznam, że byłem oczarowany. Do pałacu przylegała też ogromna stodoła, mały domek dla służby, chlewnia, zagrody dla koni i kilka arów ziemi, którą dyrekcja wykorzystywała na potrzeby własne domu dziecka - hehe...ten domek dla służby (tak mi się napisało), był wykorzystany na mieszkania dla woźnego, jednego wychowawcy, jednego pracownika gospodarczego, instruktora harcerstwa i jeszcze ktoś tam, ale zmieniało się to ustawicznie - nawet ja tam mieszkałem krótko, gdy już jako absolwent, przyjechałem z wizytą i nie miałem gdzie się czasowo podziać...itd.
Była nas tam prawie setka luda (z przewagą na chłopców) i mieszkaliśmy w wielkich salach, w których było zazwyczaj osiem, dziesięciu wychowanków - na parterze chłopcy, na piętrze ze wspaniałym krużgankiem, na który wiodły wysokie, okrężne schody, dziewczęta.
 W wielkim hallu (centralnym punkcie pałacu) i otaczającymi go krużgankami, gdzie tłoczyły się do kibicowania dziewczęta, stał piękny stół do ping ponga, jasno oświetlony słońcem, gdyż dach w tym miejscu był w takim eliptycznym kształcie przeźroczysty, wykonany ze szkła.

O Maryjo... ileż ja godzin przy nim spędziłem, nie da się policzyć  

Piwnice zajmowały kuchnie, stołówki i różne pomieszczenia gospodarcze ( nie w takim znaczeniu piwnic, jak współcześnie), gdyż nie były one poniżej poziomu gruntu, te poniżej były dla nas niedostępne i zawsze nas intrygowało, co tam  naprawdę się znajduje - temat wielu dyskusji nocnych, młodych chłopców o wybujałej wyobraźni awanturniczej.
Naszej paczki z Inowrocławia nie rozdzielano i dostaliśmy się na jedną salę, co było dla mnie wielkim atutem...no i fakt, kadra w tym domu dziecka była wykwalifikowana do opieki i bardzo serdeczna.
A już dyrekcja, wówczas Stanisław i Grażyna Korpalscy, po prostu wzorem i niemal ideałem trudnym do osiągnięcia przez inne tego typu domy.
Dla mnie stali się właściwie rodziną, i także po wielu latach (gdy już byli na emeryturze), kiedy wpadałem do Torunia, witali mnie w swym domu słowami: "synu mój" i zawsze mieli dla mnie wolny pokój oraz czas.
Przejawiali taką matczyną miłość nie tylko w stosunku do mnie, ale wszystkich wychowanków.  Kochał ich każdy, największy nawet łobuz w domu dziecka i gdy już odchodzili w stan spoczynku, było wielkie poruszenie i płacz.
Oboje, Grażyna i Stanisław brali udział przed laty w powstaniu warszawskim (ślub wzięli w czasie walki), mieli dużo pamiątek a ich opowieść z tamtych dni, była niekończącą się epopeją na długie jesienne wieczory. Pani Grażyna z wykształcenia była polonistką, kobietą, łagodną i bardzo kobiecą, acz bardzo stanowczą i w jej ramionach miękło każde harde serce. Jej mąż były oficer i inżynier budownictwa o bardzo pragmatycznym, życiowym charakterze, może pozornie chłodnym, lecz o wielkim sercu.
Mieliśmy dużo szczęścia, że w takich oto warunkach przyszło nam teraz żyć i rozwijać się... nigdy później, nie spotkałem równie sprzyjającego miejsca.
A zmieniłem ich jeszcze kilka...

cdn.

Pozdrawiam

OSKAR



piątek, 10 października 2014

Wieczny wędrowiec - część czwarta





...Ok.,  to lecimy dalej...
W zasadzie prościej byłoby dać Wam linka do forum, gdzie ta historia jest już spisana
(może nieco w innym stylu i odbiorcami byli świadkowie Jehowy), ale w końcu forum to nie blog.

Więc, jak już pisałem, mój kumpel Grzegorz był równym koleżką (takim na bij zabij), tylko miał jedną wadę - prócz tej drobnej, że kiepsko mu szła nauka i machałem za niego wypracowania - miał dziwny zwyczaj, że moczył się nocą w łóżko.
Ja już w tym momencie byłem 10-latkiem, a on trzy lata ode mnie starszy i jakoś nie potrafił sobie z tym poradzić...
Nie pomagały leki, porady, lekarze - moczył się i tyle.   :cry:
I tu na scenę wkracza jego wredna siorka. Codziennie przyłaziła rano do naszego pokoju i gdy zobaczyła mokre prześcieradło, to lała brata niemiłosiernie, czym popadnie.
 Na moje wytrawne oko dałby radę się postawić, ale bał się panicznie jędzy. Była już prawie absolwentką w zawodówce i wielka, silna baba.
Nocami rozmyślałem, jak mu pomóc (nie było już ukochanej panii Uli - odeszła do innej placówki w roli dyrektora), aż wpadliśmy na pomysł, żeby raniutko szybko podmienić prześcieradła - jego mokre na nasze. Udawało się dobry tydzień, ale ta małpa się w końcu skapła i zaczęła lać również nas.
No tego nie wytrzymało już moje serce (a była nas piątka chłopców na pokoju) i obmyśliłem szatański plan zemsty. Uzgodniliśmy wspólnie, że gdy rano wejdzie, to przywita ją wiadro zimnej wody ustawione wysoko nad drzwiami (stary numer z kolonii i obozów harcerskich), a potem rzucimy się na nią hurtem.
Słowa poszły w czyn...ale niestety Grzegorz w ostatnim momencie stchórzył i schował się pod łóżko i musieliśmy szarpać się z nią we czwórkę.
To był cudny widok, gdy wściekła i mokra musiała się z płaczem ewakuować, lecz niestety po tym numerze wylali nas całą piątkę do Orłowa. Na wioskę, kilka kilometrów od Inowrocławia.
No i dobrze się stało (nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło), gdyż mogliśmy pooddychać wiejskim powietrzem i byliśmy całą paczką. Uwolnieni od siorki Grzegorza - i na niego również ta zmiana wpłynęła korzystnie ze wszech miar.
Owszem...każdy z nas miał pewne fobie - ja na przykład miałem taki odruch bezwarunkowy, że z byle powodu kiwałem się niczym żyd pod ścianą płaczu, inni choćby ssali palec podczas snu...itd. ale nikt nie robił z tego wielkiego hallo, a tym bardziej nie prześladowano Grzegorza za to, że się moczy.

ciąg dalszy nastąpi...

Pozdrawiam


OSKAR  


poniedziałek, 6 października 2014

Mały przerywnik...






Dzisiaj na początek mały przerywnik od tych "oskarowych rewelacji", bo nie wiem z  jakim przyjęciem się spotkają (akurat w tej materii mam złe doświadczenia)...zatem próbka mojej poezji i grafiki - takie ot, amatorskie wyczyny...jednak z pasją.

Aneks do księgi Hioba II

Jestem już za stary
żeby tak młodo umierać
co innego wtedy
gdy tak bardzo kusiło życie
dozgonne przyjaźnie
zawierane w bramie
a potem potworny ból głowy
pierwsza wysypka naszej córki
do której wezwałem pogotowie
strach że rozleci się powielacz
i klej wyschnie na mrozie
że zabraknie w sklepie kawy
(pierwszej damy konspiracji po fajkach)
karp złowiony tak królewski
że z powrotem wylądował w stawie
i kiedy konałem w męczarniach
do czereśni w jej otwartej dłoni
które smakowałem powoli
razem z pestkami.

Teraz jestem już za stary
więc i śmierć bezbarwna

Bydgoszcz: 20.06.2009.rok    L.M.

I jeszcze jeden sztandarowy (właściwie debiutancki), który napisałem dla dzieciaków  z domu dziecka

Wigilia

Święto jak święto - co mi tam
lęk skrzypiącego buta Mikołaja
czas nienagannych kołnierzyków
czystych paznokci
i przyklepanych grzywek
Bóg był od nas gdzieś daleko
w niejasnych zakamarkach pamięci
My państwowe dzieci
mieliśmy inne priorytety
Problemem było jak obronić paczkę
pełną zabawek i łakoci
problemem jak wymienić żółtą kaczkę
a głupia Ewka co roku beczała
pod zielonym drzewkiem szczęścia
Czasem zdarzał się nawet cud
gdy czyjaś serdeczna dłoń
z gości przybyłych anonimowych
obcych a tak przecież bliskich
przytuliła ciepło do swej piersi
bo było to najczulsze
dla nas wszystkich miejsce

Wieczór jak wieczór - co mi tam
niby jak inne
a jednak nie ten sam.

Inowrocław: 12.12.1996.rok   L.M.

No tak...te grafiki to musiałbym najpierw przygotować, przyciąć, zrobić album...itp. aby to jakoś w miarę przyzwoicie wyglądało i żeby nie przeładować postu nadmiernie - lubię raczej krótkie formy.
Ale skoro już obiecałem, to wstawię tak na szybko jedną, dwie...  ;-)





Tak sukcesywnie postaram się zaprezentować Wam inne swoje grafiki i prace...

Pozdrawiam...ciąg dalszy nastąpi.




OSKAR




niedziela, 5 października 2014

Wieczny wędrowiec - część trzecia




Moi staruszkowie w zasadzie nie czytali i ten księgozbiór to nie była ich własność. Poprzedni właściciel (nawet dwóch) pozostawił po prostu te pudła na strychu nie interesując się więcej ich losem - ja mam dużą część z tej kolekcji, gdyż nie pozwoliłem by przepadło.
Najpiękniejsze były letnie poranki na mojej ulicy, gdy w dni targowe (mieszkaliśmy na wprost rynku) przybywali kupcy, rolnicy i gawiedź proletariacka.
Nagle miasto się ożywiało, jak z letargu, budził mnie tętent i rżenie koni, a niekiedy łomot traktora zwanego potocznie Bombajem - to był dopiero potwór - gdy odpalił, to drżały szyby w oknach i dzwoniły żyrandole.
W jednej chwili rynek stawał się gwarny i kolorowy, i lubiliśmy się tam szwendać całymi godzinami. 
Kwitł handelek i każdy starał się być uprzejmy, aczkolwiek zdarzały się też bójki, gdy jakiś krewki jegomość nie wytrzymywał ciśnienia, że próbują mu wcisnąć chorego, starego konia - prościej mówiąc szkapę, albo gdy amator cudzych jabłek podkradał to i owo.
Dla nas to był istny raj, gdyż za drobną pomoc można było zarobić złotówkę, tudzież przynieść do domu siatkę gruszek. Bywały też okazje specjalne, kiedy zatroskany rolnik pozwalał nam się golnąć na swoim rowerze, jeśli będziemy mu pilnować tego dobytku do końca targów. To była dopiero frajda 
Ja wybierałem damki (ze względu na niski wzrost i brak możliwości regulacji siodełka), jednak wkrótce obtrzaskałem się również z ramą.
Największe zawsze zdziwienie budziła w nas kobitka, która spacerowała z butelką po wódce i darła się na całą okolice...pijawki, pijawki...
Nie mogliśmy zrozumieć, kto miałby jeść to ohydztwo przypominające tłuste glisty 
Dzisiaj już nie ma takich targowisk i tego niepowtarzalnego klimatu....ech.
Druga rzecz, która na zawsze wrosła w moje życie, to Wisła. Moja rodzicielka, niemal jak matka i moja nieustająca miłość do tej rzeki.
To w niej topiłem smutki i łzy, z nią dzieliłem radościami. Nieraz latałem kilka razy dziennie na przystań wypatrywać, czy nie widać gdzieś na horyzoncie statku ojca - nie pamiętałem już nawet tego ile razy nas upokorzył (mamę i mnie) i czekałem na niego, kochając swym bezrozumnym sercem.
I to wszystko, co teraz do Was piszę, nagle utraciłem, kiedy wywieźli mnie do Inowrocławia. Jak ja nienawidziłem początkowo tego miasta.
Zbudowano je na moje nieszczęście i niczym mur odgradzało mnie od domu i Wisły, od wszystkiego co znałem i tęskniłem.
Zamknąłem się szczelnie w sobie i przestałem uczyć (tzn. umiałem, ale milczałem) i nawet pod groźbą dwójek, czy lania, ciągle milczałem.
Gdzieś tam w mojej głowie powstał pomysł, że jak będę milczał, to wrócę szybko do domu...i nie pomagali renomowani psychologowie.
A że dziwnym przypadkiem bogowie zawsze mi sprzyjali w najtrudniejszych chwilach, więc trafiłem na panią Ule, naszą wychowawczynię w bidulcu.
Otóż zawzięła się i postanowiła przerwać moją zmowę milczenia.
Mieszkała kilka kroków od domu dziecka i zabrała mnie do siebie na dwa tygodnie. Zachowywała się, jak matka (była samotna), karmiła mnie, czytała, uczyła, bawiła, kąpała i spałem w jej łóżku, w jej ramionach przytulony do jej piersi...i nagle odzyskałem mowę.
Pierwsze co wydukałem, któregoś ranka przy śniadaniu, to było szczere wyznanie miłości w stylu: "kocham panią, pani Ulu" - kobieta wypuściła filiżankę i oboje się rozpłakaliśmy.
Miałem wtedy dziewięć latek i po tej terapii byłem już gotów na powrót do domu dziecka...i zawsze waliło mi serce na jej widok, gdy miała akurat dyżur w bidulcu.
Wreszcie zacząłem przynosić piątki w dzienniczku i zaprzyjaźniłem ze starszym od siebie kolegą, Grzegorzem. Gość był silny, jak tur i znał każdy kąt w tym mieście, ponieważ tutaj się urodził. Trafił do bidulca razem ze swoją siostrą, gdyż matka ćpała, a ojczym pił.
Jego siostra była jędzą, jakich mało, ale o niej kilka słów napiszę później, gdyż stała się bezpośrednim powodem, że kilku chłopców z naszej paczki szybko wydalono wkrótce i przeniesiono do innego domu dziecka...etc. (mnie również)
Ktoś powie, po co ta spowiedź?, lub że to taki rodzaj ekshibicjonizmu duchowego, że stawiam w złym świetle swoją rodzinkę...itd.
Może tak, może nie. Piszę to wszystko, byście lepiej zrozumieli moje przyszłe decyzje i jak stawałem się "Wiecznym wędrowcem" i abyście pamiętali, że trzeba zawsze walczyć o swoje dziecko, gdyż ono kocha swoich rodziców, bez względu na wszystko, na to jacy oni są...

Pozdrawiam  i ciąg dalszy nastąpi...

OSKAR



sobota, 4 października 2014

Wieczny wędrowiec - część druga.




Skoro zacząłem od dzieciństwa, to szykuje się Wam opowieść na rok co najmniej...hah  
I tak mi życie fajnie upływało, jako przedszkolakowi i miałem nawet siostrę (starszą o trzy latka), która
zadzierała nosa, ale fakt, że parę razy obroniła mnie na podwórku przed proletariacką dominacją rówieśników.
Pierwsza klasa przeszła w glorii i chwale, gdyż byłem wyróżniany bezustannie, że zdolny, ale leń...haha
No więc ojciec pasem wybijał ze mnie lenia, a matka podsycała zdolność, co rusz wyszukując nowe zajęcia, a to gra na fortepianie, a to plastyka, a to recytacja poezji patriotycznej. No i później na każdych imieninach cioteczek trzeba się było wykazać talentem.
Przełom nastąpił, gdy ojciec miał romans na statku i zabrał w rejs jakąś kochanice (do dzisiaj matka wciska mi jej fotę), później zaczął pić na umór...itd.
Awantury, płacz...znacie to,  a ja że byłem przewrażliwiony, zacząłem w drugiej klasie podstawówki wagarować, uciekać z domu do lasu, lub do dziadków...itd.
W końcu w chwili słabości wyskoczyłem przez okno (wysokie trzecie piętro w kamienicy) razem z moim drewnianym Pinokio, którego mi wystrugał własnoręcznie dziadek (był takim ludowym rzeźbiarzem) i bym zawsze pamiętał, iż kłamać nie wolno, bo rośnie nos.
Ale jakże tu nie kłamać, gdy lanie dostawałem także, gdy mówiłem prawdę, więc doszedłem do wniosku, że lepiej jednak kłamać.
Udało się z tym skokiem na tyle, że złamałem tylko parę kości a uratowały mnie kable od telefoni, czy tym podobne, na których zawisłem na moment, niczym wróbelek, co zamortyzowało znacznie upadek.
No i po tym numerze była rozprawa w sądzie i wylądowałem w domu dziecka a ojciec miał dodatkowe wątpliwości natury etycznej, gdyż złożył papiery o zaprzeczenie ojcostwa - ot, miałem niewiele genów po nim, jak widać.
W tamtych latach nie znano jeszcze techniki badań DNA, więc temat był rozwojowy i niepewny, ale robił
niezłą kasę adwokatom... :lol:
W międzyczasie przyszedł na świat mój młodszy braciszek Maks i ten był wykapany tatuś (jak bliźniak)
i wreszcie duma rodu.
Bałem się tego domu dziecka, jak cholera (chwilowo blisko Włocławka, w Brzeziu), ale co było robić - zapadł wyrok i już -
Dom dziecka w Brzeziu pamiętam, jak przez mgłę...zresztą byłem tam bardzo krótko, albowiem dwa kilometry piechotką robiłem w pół godziny i jadłem kolacje u dziadków lub leciałem do Stasia, mojej bratniej duszy (kuzyna ciotecznego) - do domu nie odważyłem się uciekać.  (z wiadomych względów...lanie)
Tylko na ferie zimowe i letnie wakacje wolno mi było oficjalnie przyjeżdżać do domu rodzinnego. Tęskniłem
i jedynie z tego powodu znajdowałem 101 sposobów na ucieczkę, co niestety skończyło się źle, gdyż ciało pedagogiczne bidulca postanowiło przenieść paru łobuziaków dalej, do innego miasta oddalonego dziesiątki kilometrów od Włocławka - no i ja znalazłem się również, rzecz jasna w pierwszym rzędzie na tej liście.
Tak trafiłem do Inowrocławia, miasta tak odległego, że jechało się kilka godzin pociągiem (tak pokochałem przy okazji kolej), to była druga miłość po literaturze, a tą poznałem wcale nie w szkole, lecz w ciemnej komórce na strychu naszego domu.
Żeby to zrozumieć, trzeba mi wyjaśnić, że do tej komórki byłem zamykany za karę, gdy coś przeskrobałem, lub ot tak profilaktycznie.
Uwaga...ciekawostka... Ania, moja sisters nigdy nie była w tej komórce - normalnie święta za życia...hehe
Niech żałuje, gdyż odkryłem tam inny, cudowny świat. Początkowo byłem wystraszony i przybity, ale gdy oswoiłem się z ciemnością i kilkoma gryzoniami, które się tam zadomowiły, odkryłem, że jest tam cała masa interesujących i nieznanych mi rzeczy - czyli rupieci, jakby dzisiaj rzec.
Stare beczki, rozwalony rower, jakieś narzędzia, radio, patefon, płyty...no i w kartonach dziesiątki starych, zakurzonych książek. Dla mnie wówczas cała biblioteka świata.
Byłem w tym wieku, że czytałem jedynie baśnie, które później opowiadałem braciszkowi, gdy marudził, że chce do mamy. Nie rozumiałem dlaczego jestem wiecznie dyskryminowany, gdyż rodzice na wszelkie imprezy zabierali tylko Anię a mnie zostawiali w domu z młodszym bratem, bym go niańczył - do dzisiaj zresztą tego nie rozumiem.
Ale pal sześć braciszek...opowieść jest o mnie. Potem zacząłem chodzić do komórki już dobrowolnie, nawet kiedy byłem czysty, jak łza. Przesiadywałem tam całymi godzinami.
Prądu tam nie było, więc zgromadziłem spory zapas świeczek. Tutaj też zapaliłem pierwszego papierosa, podebranego ukradkiem tacie (że nie sfajczyłem chaty, to prawdziwy cud)
Nieraz zdarzało mi się przysnąć na workach z mąką, ziarnem lub ziemniakami, które zwoził hurtem
wuja Leon z Lipna (mąż drugiej siostry mamy) i dopalająca się do cna świeczka gasła... jednak szczęśliwe.
Tutaj poznałem starą, opasłą Biblię i przylgnąłem do Jezusa - ST w ogóle nie kumałem i wiecznie tam przelewali krew -
W komórce na strychu też dowiedziałem się kim był Parys, pani Bovary, Lucjan Sorel, Neron...itd. Większość pozycji, jak Ulisses Jamesa Joyce'a, odkładałem do pudła, gdyż przemawiały do mnie wówczas trudnym szyfrem.
Tak z roku na rok doroślałem i gdy tylko dane mi było przyjechać z bidulca do domu, zaraz chowałem się na owym, jakże już bliskim dla mnie i gościnnym stryszku kamienicy.

cdn.

Pozdrawiam  





OSKAR

piątek, 3 października 2014

Wieczny wędrowiec - część pierwsza





Na początku od razu uprzejmie chciałbym zaznaczyć, że fakty, zdarzenia, osoby i miejsca są zupełnie przypadkowe i nie mogą identyfikować postaci oraz sytuacji jednoznacznie, w kontekście historycznym i społecznym...etc.
Ok. ta formułka pozwala mi nie kłopotać się prawami autorskimi, cenzurą, danymi osobowymi...itp. gdyż chciałbym spać spokojnie bez obawy, że zapuka do mnie adwokat i wyciśnie moje konto w banku, jak cytrynę 
Będziecie mieli po prostu co czytać do porannej kawki...na długie chłodne wieczory.    

Na początek wypada abym się przedstawił...hm - ten gość to Oskarek
Już w przedszkolu zmuszali mnie do recytacji i tak mi zostało na stare latka  







Mama jeszcze młodziutka i szczęśliwa, no i ja...James Bond, w odlotowych porteczkach na szelki  :roll:
No i  łajba mojego staruszka, który często zabierał nas w wakacje do siebie w rajdy po Wiśle.
(ten z zabandażowaną ręką...oparzył w maszynowni o gorący silnik)
Oczywiście mieszkaliśmy wtedy całą rodzinką we Włocławku (moje ukochane miasto) i tylko ja pechowy chłopak urodziłem się wyjątkowo w Bydgoszczy...heh...niczym Mojżesz, zostałem wyłowiony z wody.
Prawda?...życie potrafi być wredne i nieprzewidywalne.
Zatem ja, zodiakalny Wodnik, urodziłem się na statku Wodnik w Bydgoszczy, a właściwie kanale bydgoskim, gdyż moja mama akurat urlopowała na statku ojca i w kajucie zaczęła rodzić...oczywista, pełne zaskoczenie, bo okazałem się z tych ciekawskich siedmio miesięcznych wcześniaków, którzy bezpardonowo pchają się na świat nie pytając nikogo o zgodę.


Pozdrawiam...i ciąg dalszy nastąpi - tylko kawkę sobie zrobię  



OSKAR






środa, 1 października 2014

START





Witam przyjaciół i wszystkich przyszłych czytelników...

Spróbuję Was zająć czymś ciekawym na te długie jesienne wieczory, a później zapewne mroźne
poranki... byle do wiosny



Pozdrawiam


OSKAR