sobota, 29 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część osiemnasta

WITAM

Nawet się nie domyślacie z jaką przyjemnością pisze mi się te wspomnienia o Grażynce - nadal po latach przeżywając te wydarzenia tak mocno, jakby stały się przed chwilą.
Na dzień przed jej przyjazdem nie mogłem znaleźć sobie miejsca, nie mogłem spać, nie mogłem jeść...nic nie mogłem i rozmyślałem jedynie, czy spodoba się jej Włocławek, moja rodzina...etc.

Poleciałem na dworzec PKP, na godzinę przed planowanym przyjazdem, czas mi się dłużył i miałem wrażenie, że się zatrzymał, aż wreszcie jest...stoi na peronie, troszkę niepewnie się rozglądając, w ślicznej błękitnej sukience w groszki.
Pocałowałem ją w dłoń na przywitanie i złapałem podręczny bagaż, aby nie dźwigała.
No i na wejście czekała ją niespodzianka, gdyż opłaciłem na cztery godziny dorożkarza z piękną odkrytą karetą, niczym cadillak - taxi wydawało mi się takie banalne i wybrałem bardziej romantyczny środek transportu.
I utrafiłem, gdyż była oczarowana, gdy powoli sobie jechaliśmy uliczkami, aż do domu babci, który stał niemal tuż na Wisłą.
Wspomniała nawet, że jej tata, gdy mieszkali jeszcze w Ciechocinku, też zabierał jej mamę na takie letnie przejażdżki. (no to sobie w duszy jeden plusik zalajkowałem)
Nie widziałem nic dookoła, tylko jej uśmiechnięte oczy i błękitną sukienkę, i w pewnym momencie zauważyła, iż ktoś mnie woła.
Był to kumpel Stasia, więc tylko machnąłem ręką w geście przywitania...aż dotarliśmy do domu i babcia czekała z pysznym obiadem,  no i ciasto drożdżowe z jabłkami, stygło na blacie kuchni.
Dziewczyny od razu przypadły sobie do gustu, gdyż rozprawiały o potrawach, ciastach...itp. a nawet później babcia pokazała Grażynce parę swoich własnoręcznie uszytych sukienek.
I zdziwienie mnie dopadło, bo Grażynka była, że tak powiem, profesjonalistką w tej branży, co zaraz udowodniła wyciągając z torby uszytą dla mnie własnoręcznie koszulę. Też błękitna - mam ją do dzisiaj i włożyłem ją później na ceremonię ślubną

Na drugi dzień polecieliśmy na bulwary,  nad Wisłę i siedzieliśmy sobie na ławeczce pod drzewami, przyglądając się płynącej leniwie rzece.




W identycznej scenerii i miejscu, jak na namalowanej później przeze mnie pasteli Bulwary - było cudownie...i w pewnym momencie odważyłem się wreszcie i dotknąłem dyskretnie jej dłoni. Serce mi waliło, gdyż nie wiedziałem, jak zareaguje.
No i zrobiła, ten już słynny swój gest, na który zawsze potem łapały mnie dreszcze - ściągnęła okulary i mrużąc oczy pocałowała w usta.
Cały świat mi zawirował.
Zabrałem ją jeszcze tego dnia na Tamę, gdzie pracowałem i wyczekałem, aż wpłynie pierwszy statek na śluzę, by się zabrać i dopłynąć choćby kilometr do mostu i przystani...
Kapitan oświadczył, że w zasadzie w Włocławku nie cumuje i płynie od razu prosto na Toruń, ale znał mojego staruszka i poza tym ja tyle razy wpuszczałem go bez kolejki na śluzę, kiedy miałem dyżur, że był mi winien tę drobną przysługę.
Grażynka była w siódmym niebie, gdy z honorami kapitan zasalutował i wprowadził ją na pokład.
To było ukoronowanie dnia, dnia którego nie zapomnę nigdy...

cdn.

OSKAR



czwartek, 27 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część siedemnasta

WITAM

                    W Włocławku u Babci poczułem się dziwnie spokojny. Wszystkie emocje i napięcie
                     nagle ze mnie w jednej chwili opadły.
Cisza...zapach pieczonego chleba, majeranku i kawy. Babcia zawsze piekła sama chleb, w takiej podłużnej prostokątnej formie, który bardzo mi smakował.
Pozostał mi w spadku po Dziadku jego wysłużony fotel (bardzo wygodny) i jego akcesoria, kilka drewnianych fajek, zapalniczki benzynowe, brzytwa, którą co dzień ostrzył na skórzanym pasku. Zawsze w tym miejscu w kuchni wygodnie się rozsiadał...a teraz ja. Wróciły wspomnienia i brzmiał mi jeszcze w uszach jego głos.
Nie bał się śmierci i jego jedynym pragnieniem było, aby umrzeć pierwszy przed Babcią - często o tym mówił. Był twardym facetem, przeżył dwie wojny i na starość wiecznie z uchem przy radiu Wolna Europa. 
Mam wiele genów odziedziczonych po nim. Kochał przyrodę i zwierzęta a na strychu hodował gołębie. Potrafił całymi godzinami opowiadać o swej wędrówce do Włocławka, by tu zamieszkać i pracować w Celulozie, zwanej dawniej Ameryką - jak z powieści Newerlego.
Pamiętam, że jeszcze jako bojs, gdy bywałem u dziadków na wakacjach, latałem z trojaczkami do niego do Celulozy, by mógł zjeść gorący jeszcze obiad przygotowany przez Babcię. Przeważnie zupę rozlewając po drodze, więc musiał się zadowolić drugim daniem...ale on nigdy się nie gniewał z tego powodu i dawał mi dwa złote na lody. Miałem wówczas okazję poszwendać się po terenie fabryki, a już radością był fakt, że do Wisły było parę metrów, więc siłą rzeczy w domu lądowałem późnym popołudniem, gdy już szarzało.
Z każdym dniem nabierałem przekonania, że już tu zostanę na zawsze, na jego miejscu i fotelu, przy Babci, gdyż żyło się nam, jak w przysłowiowym u pana Boga za piecem.
Stasiek przylatywał codziennie, a nawet często nocował i ciocia żartowała, że my to chyba ślub ze sobą weźmiemy, bo trudno nas rozdzielić nawet na godzinę.  
Dostałem pracę, jako elektryk przy budowie bloków osiedlowych. Praca łatwa, ale monotonna, bo ileż razy można wykonywać bliźniaczą instalację elektryczną w kolejnych, identycznych pomieszczeniach - po miesiącu znałem już wszystkie tajniki na pamięć.
A ja mam taki charakter twórczy i chciałbym coś wiecznie nowego odkrywać. Poza tym picie wody ognistej na tych budowach rozpoczynało się już od wczesnych godzin rannych i gdy nie wypiłeś z majstrem, to znaczyło, że kablujesz do kierownictwa. 
Nie wiem, jak udawało im się stawiać w miarę prosto te ściany domów. To przykre, ale prawdziwe i długo nie wytrzymałem tej roboty - zwolniłem się i udało mi się dostać (zadziałało nazwisko mego ojca) na Tamę Włocławską, która była niczym innym, jak elektrownią wodną, więc kwalifikacje miałem.Potężne turbiny wodne, śluza, stacje transformatorowe, linie przesyłowe...itp. To wszystko robiło wrażenie, a przede wszystkim Sterownia i automatyka do kontroli Tamy.
I tutaj byłem zadowolony, no i moja ukochana Wisła pod ręką.
Mało tego...byłem tak szczęśliwy, że zaprosiłem Grażynkę do siebie, aby zobaczyła, jak mieszkam, gdzie pracuję, poczuła zapach i piękno Wisły - no i zgodziła się.  
Kurde, wysprzątałem cały dom Babci na błysk, powyciągałem z szafy jej najlepsze ciuchy, które oszczędzała nie wiadomo dla kogo,chodząc na co dzień w wytartym fartuszku i poplamionym sweterku.
Czekaliśmy na tego wyjątkowego gościa z drżeniem serca.

cdn.

                   OSKAR





środa, 26 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część szesnasta

WITAM


No i wreszcie świadectwa rozdane...uzyskałem wymarzony status absolwenta. 

Moja pani psycholog, grażynkowy aniołek namawiał mnie bym złożył papiery do liceum im. Kasprowicza lub do Bydgoszczy, gdzie marzyłem o liceum plastycznym, jednak wiele do gadania nie miałem.
Wychowawca grupy ustawił nas w rzędzie i zadecydował: "Ty do szkoły samochodowej, ty do elektrycznej, ty do...itd."
Mówił, że musimy mieć fach w ręku i realnie zmierzyć się z życiem, a nie jakieś fanaberie...heh
Szkoda, że nie spytałem, kto jemu wybierał zawód i dlaczego kończył pedagogikę?   - no cóż, za późno -
Nie buntowałem się, gdyż cały czas pamiętałem Bytom i porażkę na komisji lekarskiej, może gdybym był wtedy delikatniejszy lub bardziej spolegliwy wobec komisji, to by przymknęli oko i dali pieczątkę....ale w pewnym momencie nie wytrzymałem i złośliwie odszczekałem, że jeśli za niski, to raczej dobrze, bo nie będę się musiał garbić w tych ciasnych tunelach pod ziemią.
No i po tym komentarzu kazali mi opuścić gabinet, i to natychmiast...heh

Good bye Orłowo...dostałem internat i rozpocząłem naukę w szkole mechaniczno-elektrycznej.
Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego pięknego dnia, do klasy na lekcję j. polskiego wkracza Grażynka, mój aniołek z Orłowa.
Oniemiałem i siedziałem, jak wryty a ona tylko się tajemniczo uśmiechała w moim kierunku.
I tak zaczęła się ta nasza znajomość na dalsze lata.
Ja oczywiście robiłem wszystko, aby być najlepszy z polaka...i byłem - zawsze pięć na świadectwo, tyle że z elektrotechniki trója.
Inna sprawa, że mieliśmy takiego profesorka od tego przedmiotu, że piątki nie stawiał nikomu i twierdził, iż na pięć to nawet on nie potrafi.
Dlatego trója z plusem u niego, było wielkim osiągnięciem. Ale i tak w ostatnim roku dał mi czwórkę na świadectwo i to bez dodatkowych pytań.
Teraz naprawdę odżyłem i mimo, że w interku różnie bywało, to jednak mogłem sobie na lekcjach języka polskiego zawiesić oko na Grażynci i się zrelaksować.
Często po szkole zabierała mnie na spacerki lub do kawiarni i sobie pogadywaliśmy...ot tak o wszystkim, o życiu, o naszych planach na przyszłość, ale najczęściej o literaturze, ulubionych pisarzach, powieściach...itd.
Zwierzyłem się jej wtedy, że gdy tylko skończę szkołę, to wyjeżdżam do Włocławka i zamieszkam u Babci, a gdy zarobię pierwszą swoją pensję, to w całości oddam ją Babci.
Któregoś dnia zaskoczyła mnie totalnie, gdyż dostałem list, a w nim pięćdziesiąt złotych ze słowami, abym nie unosił się męską ambicją, tylko przyjął te pieniądze i wydał je rozsądnie. I że będzie tak robić co miesiąc, aż skończę szkołę i zacznę pracę.
Było mi wstyd i w pierwszym odruchu chciałem podziękować i oddać tę kaskę...jednak cholernie jej potrzebowałem - dom dziecka dawał wówczas 20 zł miesięcznie kieszonkowego i zazwyczaj po tygodniu byłem pustak.

Grażynka, jak pamięcią sięgam zawsze miała wielkie serce dla dzieci z bidulca. Często zwoziła do Orłowa słodycze, zabawki lub kupowała książki na różne okazje, albo zabierała nas do kina  i wszystko ze swej skromnej wówczas pensji - jak pisałem już raz w tym miejscu...była chodzącym aniołem.
Po skończeniu szkoły i krótkim stażu w Elektromontażu przy budowie hali Inofamy, wyjechałem do Włocławka.
Ciągnęło mnie do Wisły, do babci i do mego kuzyna Stasia, który już też nie mógł się mnie doczekać.
Zmarł dziadek i babcia od roku mieszkała samotnie. Miała nadzieję, że zostanę już na stałe u niej.

cdn.


OSKAR


poniedziałek, 24 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część piętnasta

WITAM


To jedziemy dalej...na czym to ja skończyłem?
Aaaa...wylali mnie ze szkoły górniczej (właściwie nawet jej nie zacząłem) i tylko raz się załapałem, że zwieźli
nas na taki ćwiczebny chodnik w kopalni, abyśmy sobie pozwiedzali i zobaczyli o czym będziemy tu się
uczyć,  i jak będzie w przyszłości wyglądać nasza praca...wrażenie było, a jakże.

W Orłowie, a szczególnie w szkole ponabijali się ze mnie, że skoro mnie odrzucili w Bytomiu, to pewnie mniej węgla w tym roku będzie w kraju, a Gierek nie domknie pięciolatki, gdy zabraknie takiego zucha i przodownika pracy...ale co mi tam.
Puściłem te gadki kantem, bo czym byłoby życie bez poczucia humoru?...tragedią.
Szaruwa ciągnęła się niemiłosiernie. Nie potrafiłem się odnaleźć na powrót w tym Orłowie i przy życiu trzymała mnie jedynie myśl, że wkrótce za parę miesięcy wyjdę na wolność, że nikt nie będzie mi robił apeli, sprawdzał, napominał, że zawsze założę swoje buty i nikt nie będzie buszował w mojej szafce.
A propos tych butów...kurcze, głęboka zima i mróz, że drzewa pękają i zaspy po pas, a ja rano zamarudziłem w toalecie, bo mnie coś zemdliło.
Nagle patrzę, że już cisza w całym pałacu i wszyscy od kwadransa w szkole, więc biegiem do szafy i szybko się ubieram, żeby choć  na drugą godzinę lekcyjną zdążyć (dobre dwa kilometry dreptania) i nagle się wkarwiłem - nie ma moich butów zimowych i kurtka też inna wisi w szafie, nie moja!!

Co było robić...przecież nie polecę teraz z płaczem na skargę do buca (obecnego dyrektora), więc wrzuciłem na siebie co było i hejta w drogę - czyli jakieś znoszone letnie sandałki i wiatrem podszytą kurteczkę, właściwie pelerynkę.
Jakimś cudem dotarłem, sztywny z zimna i padłem przy drzwiach szkoły. Wnieśli mnie, rozgrzali kocami i gorącym mlekiem, a potem odstawili do bidulca. Miałem tydzień wolny w łóżeczku...haha...laba.
Tak właśnie było w tych domach dziecka, że żadnej intymności i prywatności, wszystko niemal wspólne i każdy brał, jak chciał.
Gdy na czymś ci naprawdę zależało, to musiałeś to sprytnie schować lub dźwigać ze sobą...taki urok tych domów był.

 I nadeszło wreszcie moje przeznaczenie.

Bogowie lub moja patronka, planeta Uran postawiła na mojej drodze Grażynkę, moją przyszłą żonę.
Przybyła do naszego bidulca bogini, młodziutka stażystka, jako pani psycholog, pedagog i coś tam jeszcze, bo kończyła też filologię polską i bibliotekarstwo.
Na imię miała Grażyna i była obiektem westchnień wszystkich chłopców, których wezwała do siebie na pogaduszki psychologiczne.
Po prostu chodząca dobroć i nieziemsko urocza, piękna kobieta.
Lubiłem z nią rozmawiać i być w jej towarzystwie do tego stopnia, że nieraz specjalnie podstawiłem komuś nogę i prowokowałem zaczepki, byle tylko znaleźć się u niej na "dywaniku" i wysłuchać pouczeń...etc.
Ale odkryła to szybko (jak przystało na psychologa) i zrobiło mi się wstyd, więc później  musiałem każdego
z osobna przepraszać.
I tak mijały kolejne dni, a ja wprost nie mogłem się doczekać przyjazdu naszego anioła z Inowrocławia. Wypatrywałem jej na przystanku i odprowadzałem, gdy już wracała do domu.
Wrzuciłem ją nawet na listę marzeń sennych i nocnych polucji...hah

Nigdy bym wtedy, nawet w najśmielszych marzeniach nie pomyślał, że będzie za parę lat moją żoną.
Powiedzcie...czy można się było nie zakochać w tym uroczym  pedagogicznym ciałku? 



Moje całe przyszłe życie zawisło na tej jednej fotografii...wszystko co później robiłem, tak naprawdę, podświadomie robiłem dla Niej.



cdn.

OSKAR




piątek, 21 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część czternasta

WITAM

W maju zakwitły bzy, cały park wokół pałacu zazieleniał i zaśpiewały ptaki, a słońce obiecywało nie umierać.
Jednak przyroda nie była w stanie zakryć naszego smutku, albowiem Korpalscy, nasi rodzice tego wielkiego domu odeszli z Orłowa (już na emeryturę) i zamieszkali na stałe w Toruniu.
To był cios dla wszystkich, tym bardziej, że przyszedł na ich miejsce taki buc (nowy dyrektor), iż szkoda gadać. Zaczął od jakiegoś chorego remontu pałacyku, zaostrzenia regulaminu i stu innych rzeczy.
Na ten czas rozparcelowano nas do Jaksic, Grudziądza, Torunia i innych wolnych miejsc...normalnie szok.
Nasz dom był tak śliczny i zadbany, że jeszcze przez dekadę nie wymagał remontów. No ale władza ma zawsze rację - nawet wyleciało kilku wychowawców, których lubiliśmy.
Czarne myśli zagnieździły się w naszych sercach, gdyż każdy wiedział, że już nigdy nie będzie tak samo.
Zlikwidowano też salę absolwentów - zakazany zamek.

Opowieść o tych innych placówkach opiekuńczych sobie podaruję, gdyż tutaj zostałem nieomal zgwałcony.   
Uciekłem po tygodniu i szukała mnie milicja w związku z poważnymi zarzutami kradzieży, podpalenia...itp.
To prawda - zrobiłem to, ukradłem temu wychowawcy (chamowi) rower, by mieć na czym uciekać i na pożegnanie podpaliłem mu szopkę i stóg siana stojący koło niej.
Nic wielkiego się nie stało...sianko spłonęło, a szopkę sam ugasił. Uznałem ten akt, jako zadość uczynienie
za krzywdę i próbę seksualnego wykorzystania...i to kto, ten który z powołania miał nas chronić. 
Wizja poprawczaka zawisła nade mną, jednak w sumie skończyło się tak, że po protekcji Korpalskich, dostałem się do pogotowia opiekuńczego w Toruniu (na krótko) i po rozmowach z psychologiem oraz kuratorem, zabrali mnie do siebie na czas remontu Orłowa, moi kochani Korpalscy - nikomu chyba tyle nie zawdzięczam co im.
Po remoncie bidulca pożegnałem Korpalskich i Toruń - czas było wracać.
Całkiem przypadkowo spotkałem na przystani koło mostu ojca, kiedy spacerowałem po bulwarach przed
odjazdem, aby nacieszyć jeszcze oczy Wisłą.
Ożyły wspomnienia i dawne uczucia, a on spytał, czy chcę popłynąć z nim w górę rzeki, gdyż będzie wracał do Włocławka.
Miałem wielką ochotę, jednak w czasie rozmowy był tak nachalny i brukał w każdym słowie mamę, że zrezygnowałem.
To był ostatni raz, kiedy go widziałem - nie przyjechał potem nawet na mój ślub, choć zaproszenie dostał.
Tu w Orłowie już nic nie było takie samo, nowe twarze, nowi wychowawcy i nawet wychowankowie nie wszyscy powrócili.
Grom jasny strzelał mnie na każdym kroku i stałem się nerwowy...ale nadeszło niespodziewanie zbawienie.
Pojawili się akwizytorzy dusz i zwerbowali nas (całą paczkę z sali) do szkoły górniczej w Bytomiu. 
Super przygoda - wielkie miasta, niemal jedno obok drugiego, wspaniały internat, piękna szkoła, wysokie kieszonkowe i jeszcze lepsze żarcie (obiadki jak w restauracji)...Ziemia obiecana.
Co prawda już pierwszego dnia miejscowa młodzież (hanysy) chciała nam spuścić lanie...heh, ale kto by się takim czymś przejmował. Byliśmy przedwcześnie dojrzali i odporni na stres podwórkowych wojenek. 

Niestety...wszystkich komisja lekarska przyjęła i tylko mnie odrzucili   
Czułem się, jakby mi ktoś w twarz dał. Coś tam bredzili, że za niski, że za anemiczny, po operacji...itp.
Się wkurzyłem i powiedziałem, żeby się bujali i wróciłem na Kujawy, czyli znowu do Orłowa   


cdn.

OSKAR


środa, 19 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część trzynasta

WITAM


Sala Ewy (absolwentów) była podobna do naszych, jednak wewnątrz poprzedzielana ściankami i rozsuwanymi drzwiami (coś na styl japoński), i nawet wołaliśmy na to miejsce "zakazany zamek" lub "zakazane miasto", czy jakoś tak...
I właśnie dostąpiłem zaszczytu poznania tego miejsca - czysta dekadencja, fajki, wino, adapter, the beatles, rolling stons, poezja, świerszczyki...itp.
Grabę podawał mi Jerzy i Maciej (moi idole pingla), był też Andrzej, najstarszy z czwórki braci Radeckich, Gosia, Bożenka no i moja zbawicielka Ewa. Większość z nich już pracowała i zarabiała kaskę kończąc jednocześnie eksternistycznie szkoły.
Tutaj też poznałem pierwsze słowa: polityka, komuna, zomo, esbecja, czerwoni...itd.
A Korcz przedstawiał relacje z Gdańska na żywo, gdyż rozpoczął tam studia na Politechnice i udało mu się wydostać z oblężonego Trójmiasta podczas pamiętnych wydarzeń grudniowych 1970 roku.
To był dla mnie nowy, fascynujący świat - byłem tak rozgorączkowany, jakbym znalazł się na innej planecie.



Wieczorami zapalaliśmy świece za robotników i studentów, nasłuchiwaliśmy oficjalnych komunikatów, ale jakąś sensowną informację można było jedynie wyłuskać przez wolną Europę.
Bałem się i nie dowierzałem, że można ot tak, wjeżdżać czołgami w ludzi lub strzelać do nich, a wszystko z powodu głupich podwyżek jakiegoś mięsa i tym podobnych.
Ewa wówczas przytulała mnie i mawiała: "głuptasku, musisz twardy być" - niedługo i ty posmakujesz wolności, więc ucz się życia -
Jej słowa były prorocze i stało się to wcześniej, niż przewidywała.
Zwerbowano bowiem kilku z naszego rocznika do szkoły górniczej w Bytomiu, a że jechała moja paczka z sali to i ja zgłosiłem się na ochotnika....  (ale o tym później)



Ewa to był inny kaliber i od razu zabrała się do pracy w wychowywaniu mnie na twardziela.
A braki w wychowaniu seksualnym miałem ogromne (tylko intuicja i pierwotne odruchy), bo z tych zdawkowych pogadanek wychowawcy na tematy erotyczne, zapamiętałem jedynie, że nie można odwiedzać pokoi dziewcząt po 22:00...hah

Moja pierwsza miłość, wiewiórka, była przy Ewie, niczym gąska.
Po przynudnawym filmie i gdy "pani nocka" już nieźle kimała sobie w fotelu, złapała mnie bez słowa za rękę i poprowadziła do zakazanego zamku, czyli do swego pokoju. 
Nie miała tradycyjnego łóżka, tylko sam materac na podłodze nakryty pościelą i kocem.
Rzuciła mnie na to legowisko...i tej nocy zrobiła ze mnie prawdziwego mężczyznę.
Nie tylko tej, ale wiele następnych...aż pojawił się jej narzeczony i z wielką pompą zaparkował nowiutką syrenką przed naszym bidulcem.

I czar prysł, jak bańka mydlana.

Nigdy już później nie spotkałem tak anielsko-szatańskiej kobiety, ale po tej lekcji i doświadczeniach przyszłych lat wiem jedno, że nie da się oddzielić seksu od uczucia miłości, bez szkody na naszej psyche i wrażliwości emocjonalnej.





cdn.

OSKAR




sobota, 15 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część dwunasta




Ewa była w hierarchii na najwyższej uprzywilejowanej stopie, wyżej niż grupa starszaków, czyli tzw.
absolwentka.
Razem ta wyjątkowa grupa, nigdy nie przekraczała kilkunastu osób. Pełen luz i swoboda, żadnych obowiązków i regulaminów, apeli itd. - tak, jakby mieszkali we własnym M-1 -
Taki status, był marzeniem każdego wychowanka.

Nie rozumiałem dlaczego akurat mnie wybrała, nie znałem jej kompletnie, ani ona mnie, gdyż kiedy dostałem się do Orłowa, to ona już dwa lub trzy lata mieszkała w internacie (prawie inne pokolenie)...ale w końcu rzecz się wyjaśniła.
Ja awansując do grupy starszaków (7/8 klasa podstawówki), dostałem się na salę, tuż przy głównej świetlicy w prawym skrzydle naszego pałacyku. A było to miejsce szczególne dla wszystkich, tak wychowawców, jak wychowanków. Tu była kawka, pogaduszki, telewizor, radio, fortepian, stoliki i ławy pod ścianami, gry i wszelkie zabawy.
Do owej świetlicy, centrum tego domu, wiodły cztery pary drzwi...właśnie z naszej sali starszaków, z hallu, z pokoi absolwentów oraz z tarasu na zewnątrz pałacyku, a więc trudno, abym wcześniej lub później nie wleciał na Ewę, która lubiła przesiadywać w świetlicy, a przeważnie po 22:00, gdy wszyscy mieli gaszone światło i porządku pilnowała tzw. "nocka", by nikt się nie wychylał, tylko ładnie spał.
Każde naruszenie ciszy nocnej, wiązało się z porannym raportem "nocki" do Dyrekcji i apelem, na którym delikwent musiał się publicznie tłumaczyć.
Fakt...że czasem kobiecina zasypiała w fotelu i się wymykaliśmy lub udawało się ją ugłaskać w drobnych sprawach, jak czytanie do północy lub film.
Tak, czy siak...Ewa budzi mnie, którejś nocy i zaprasza na film, potrząsając przy tym browarkiem.  
Osłupiałem, bo za taki numer, jakby mnie nocka podkablowała, to froterka przez tydzień w hallu zapewniona...heh
No ale Ewa nawija, że nocka wie wszystko i jest OK - no znacie mnie już trochę...zaraz się wybudziłem i poleciałem biegiem, co by się nie rozmyśliła przypadkiem.
Przegadaliśmy prawie całą noc i pilnie obserwowałem jej wdzięki, gdyż pod szlafroczkiem była nagusia i co rusz coś tam się odsłaniało -dowiedziałem się, że ma swojego chłopaka w "świecie" i są zaręczeni, więc najdalej za miesiąc lub dwa zabierze ją do siebie.
Powiedziała też dlaczego mnie lubi i będzie dla mnie żółtodzioba, taką dobrą samarytanką.
Otóż rok wcześniej miałem na sali (jeszcze średniaków) takiego anemicznego Adasia, bladego, jak ściana, prawie niemowę, bo bał się własnego cienia. Chłopak albo non-stop płakał, albo chował po kątach.
W nocy, po zgaszeniu światła, majaczył i rzucał na łóżku, by w końcu przeleźć do mojego (przeważnie czytałem do późna i jako jedyny nie spałem) i wtedy zasypiał.
Było mi niezręcznie, gdyż rano komentowano złośliwie, że Adaś się chyba zakochał we mnie, kiedy bierzemy ślub...i takie tam, ale w końcu to olałem.
Widziałem, że chłopak jest poważnie poturbowany - wkrótce i tak zabrali go do szpitala, bo był przewlekle chory...jakiś rodzaj anemii.

No i ten Adaś, się okazało jest bratem rodzonym Ewy (jednej matki, lecz innego ojca) i pokazał jej palcem w szpitalu na mnie, że mnie pozdrawia...itp.
Tak oto Ewa umyśliła sobie się odwdzięczyć i zaprzyjaźnić ze mną, choć takich typków, jak ja , mogła mieć na pęczki każdego dnia.
Postawiła jeden ciężki warunek...mam się w niej nie zakochiwać - tylko przyjaźń.
Trudne to dla mnie nastolatka było wtedy zrozumieć, takie ograniczenie uczuć, ale zgodziłem się.

EWA



cdn.


OSKAR







wtorek, 11 listopada 2014

Narodowe Święto Niepodległości

11 Listopad 1918 rok.

Po stu dwudziestu trzech latach zaborów odzyskujemy Wolność i Niepodległość Polski.




Ustanowione przez Sejm w 1937 roku było obchodzone tylko dwa razy, gdyż przerwała je okupacja
Niemiec i kultywowane jedynie konspiracyjnie przez AK oraz w czasie Powstania Warszawskiego.



Potem na krótko przywrócone do świadomości społecznej przez ruch Solidarność i KPN w latach
1980/81 i  już na stałe uroczyście proklamowane przez Sejm w lutym 1989 roku.





Pamiętamy...Chwała Bohaterom...





OSKAR














piątek, 7 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część jedenasta




Obiecałem w poprzednim odcinku wstawić kilka fotek domu dziecka w Orłowie i przedstawić nieco
szerzej jego ówczesny wygląd oraz warunki życia wtedy tam panujące.
Jest to nawiązanie właściwie do części piątej relacji Wędrowca, gdzie opisałem swoje pierwsze wrażenie,
kiedy przybyliśmy do Orłowa po przeniesieniu z inowrocławskiej placówki.




Dom dziecka w Orłowie


Jak już pisałem wcześniej, był po prostu piękny


Tych lwów tam nie było i zostały dostawione niedawno przez nowego właściciela,



Początkowo miało być tam hospicjum dla starszych i chorych ludzi, lecz obecnie
jest coś na kształt ośrodka biznesowo-rekreacyjnego Garden Party.


Prawowitym właścicielem tego pałacyku jest były arystokrata niemiecki 
Fritz von Beyme, którego grób leży w pobliskim lasku orłowskim nad stawkiem


Brama główna wiodąca do parku i pałacyku



Zapewniam Was, iż pałacyk wewnątrz był równie imponujący i zapewniał schronienie dzieciakom przez
dobre pięćdziesiąt latek. Jak już pisałem poprzednio, sale sypialne mieliśmy ogromne i wszystkie w zasadzie
pomieszczenia, jak świetlica, pokój nauki, stołówka, to była konkretna przestrzeń.


To była świetlica główna z wyjciem po prawej na taras, do którego przylegał park



A tu w piwnicach, niedaleko pomieszczeń kuchni mieściła się stołówka



No a przede wszystkim holl główny, centrum pałacyku, z którego wiodły drzwi
do niemal wszystkich pomieszczeń i schody na górne piętra.



Patrzycie teraz na holl z góry, z krużganku, gdzie na piętrze miały pokoje dziewczęta



I który to był w dzień zawsze jasno oświetlony w słoneczne dni


Bowiem dach pałacyku ma szklany świetlik - obecnie w prostokątny, ale wówczas
gdy ja tam mieszkałem, miał owalny, eliptyczny kształt.



I oczywiście musicie użyć wyobraźni, bo w hallu stał wówczas stół do ping ponga
Główna nasza atrakcja sportowa, gdy lało za oknami i nie można było wyjść do parku.




Sypialnie dziewcząt na piętrze też były ładne i przestronne, ale zazwyczaj
po kilka łóżek w pokoju - teraz to raczej jest jakiś apartament dla nowożeńców



No i takich łazienek z pewnością nie mieliśmy, jak na tym spocie reklamowym.





To myślę, że już wiecie w ogólym zarysie, jak wyglądał ten dom dziecka w Orłowie i ciekawiej będzie się
Wam czytało dalsze części przygód Wędrowca...

cdn.



OSKAR




wtorek, 4 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część dziesiąta



Dzisiaj patrzę z perspektywy na ten nasz młodzieńczy zryw (pierwsze uczucia), z lekkim przymrużeniem oka
(miałem wtedy zaledwie 14 latek),  aczkolwiek to prawda, że wtedy przeżywałem to strasznie.
Jej też nie było lekko. W tamtych czasach na wsi, dzieci były posłuszne bezwzględnie gospodarzowi domu, czyli ojcu - nie mam do Ali żalu i wspominam ją ciepło.
Kiedy mamy się uczyć i doświadczać życia, jak nie właśnie będąc nastolatkiem...?  
Nasz niedzielny wieczór w stodole, będę pamiętał po wieczność, więc zawdzięczam wiewiórce wiele...a Ona też o mnie pamięta, gdyż cyknęła mi skrycie fotkę pod Urzędem Stanu Cywilnego, gdy ślubowałem z Grażyncią i jak  sama mi mówiła rok temu, trzyma tę fotkę w rameczkach na pamiątkę.  

Codzienne życie w tych domach miało swój ustalony rytm
Śniadanie, szkoła, obiad, zajęcia własne (według zainteresowań), potem nauka i odrobienie lekcji pod okiem wychowawcy grupy -  kolacja i czas wolny (godzinę)...łazienka i spać.
Ten rytm czasem zakłócały kary porządkowe i tak np. wolny czas po kolacji trzeba było przeznaczyć na froterowaniu podłogi w hallu lub świetlicy.
A nie było to łatwe zadanie, gdyż musiało błyszczeć, a te obiekty miały po 40/50 metrów kwadratowych.
Froterki to było prymitywne żelastwo podbite filcem (15 kg.) na drewnianym trzonku... no i jechałeś ostro.
Jak pasta była świeża, to pół biedy, lecz gdy za szybko wyschła, to lepszy trening od siłowni  co najmniej do północy. Nigdy nie było tak, że udało się skończyć wcześniej i jak ktoś jechał hall, to wiadomo było, że coś przeskrobał.
Czasem jakiś kumpel się podłączył z litości lub aby popisać się swoimi mięśniami, a niekiedy dziewczyny zbiegały z krużganku i zakładały wełniane bambosze, fajnie wirując i tańcząc twista... było śmiechu co nie miara, a one były takie seksy full i pobudzały nas do roboty.  
Najgorsze były weekendy, gdy większość gdzieś wyjeżdżała, to do rodzinki, to w miasto, a ja siedziałem sam w pokoju i rozmyślałem.
Bez kasy na pociąg, bez zaproszenia, bez paczki, bez wiewiórki, bez miłości...wszystko szare.

Miałem pewną nadzieję na powrót do domu już "na stałe" i nawet się ucieszyłem, gdy przeczytałem ten list, ale niestety nie wypaliło.
Nowy mąż mamy (a było ich kilku w sumie),  nie zgodził się i uważał, że jest sporo obowiązku z mamy dwójką dzieci (Aniula i Markiz)  i jego dwójką...a ja skoro radziłem sobie tyle latek, to dam radę.
Fakt...zaprosił mnie na tydzień i sypnął groszem (a był majętny, jak to bankier),  kupił nowe ciuchy...etc.
Szpan w bidulcu na całego, nie mogli mnie poznać...hehe
Jego najmłodszy syn Jarek, zrobił na mnie niesamowite wrażenie (mieszkali wtedy w Bydgoszczy), taka artystyczna dusza - w całym tego słowa znaczeniu.
Poszedł później do łódzkiej filmówki i to on nakręcił paręnaście lat temu znany film "Młode wilki"...chodzi o Jarka Żamojdę.
Jego ojciec, stał się moim ojczymem (choć ja na Edka zawsze mówiłem wuja) i trwało to dość długo, ale zmarł nagle na zawał  - po jego śmierci mama wyszła jeszcze raz za mąż z Tadeuszem z Wybrzeża i do
dzisiaj nosi jego nazwisko (też zmarł tragicznie), takie z francuska brzmiące, Thiel.

Ale nie o tym chciałem pisać, lecz że mnie dopadał chwilami koszmarny smutek i przemożna chęć wyrwania się z tego bidulca, ucieczki w świat, byle gdzie, byle przed siebie...dusiłem się tutaj.
Być może to właśnie Jarek rozbudził we mnie te pragnienia i chęć wolności, fantazji, swobody i naturalności.
Robił wszystko na co miał ochotę, nikt go nie pilnował, spotykał się z kim chciał, wyjeżdżał na wakacje do Włoch - był beztroski, roześmiany, ze swoim nieodłącznym rekwizytem, małą kamerą i aparatem foto (bajecznie drogi sprzęt na tamte czasy)
Żeby nie zwariować, zabrałem się na ochotnika do porządkowania naszej biblioteki w bidulcu, od jakiegoś czasu zamkniętej, a mieszczącej się na strychu naszego ogromnego pałacyku.
Zrobiłem nowe karty, spis wszystkich książek i naprawiałem regały...no i dyro  ustanowił mnie kierownikiem tego przybytku szczęścia i tam teraz spędzałem większość swego czasu.

Aż nastał dzień siódmy, czas wytchnienia...czyli zjawiła się w moim życiu Ewa S.
Absolwentka, która właśnie ukończyła liceum i nie miała się, gdzie chwilowo zaczepić, więc skorzystała z oferty tzw. "wolnego pokoju" dla byłych wychowanków. Tę zbawienną zasadę wprowadzili Korpalscy od jakiegoś czasu i był to nowatorski eksperyment, chyba nawet w skali kraju.
(czyli, że każdy ex mógł w razie różnych życiowych niepowodzeń, zakotwiczyć na jakiś czas w pałacyku)
Ta reguła dawała szansę  aby pozbierać myśli, poradzić się i zaplanować sobie co dalej począć...itp.


cdn.

Ps. dotarłem do fotek naszego pałacyku w Orłowie, więc zrobię o tym osobny odcinek - w każdym razie
jest tam dzisiaj Villa of Garden Party...taki ośrodek biznesowo-rekreacyjny.
Dzieci przeniesiono do innych okolicznych placówk...itd. Zresztą dzisiaj są modne i wygodne małe
rodzinne domy dziecka, skupiające po kilku, góra kilkunastu wychowanków.
Chyba jeszcze jedynie Brzezie k. Włoclawka broni się przed wywłaszczeniem i mają nadal swój pałac.
(też tam byłem na samym początku, ale bardzo krótko, bo później nas przenieśli rozrabiaków dalej)

Dom dziecka w Brzeziu



Dom dziecka w Orłowie





OSKAR 





niedziela, 2 listopada 2014

DZIEŃ ZADUSZNY

Pamięć tym, którzy odeszli, lecz pozostali w naszych sercach...



Uroki jesiennych cmentarzy





Pomnik ku czci ks. Jerzego Popiełuszki w Bydgoszczy




OSKAR