wtorek, 21 października 2014

Wieczny wędrowiec - część dziewiąta





W życiu już tak jest i tego mnie życie nauczyło, że jak jest coś dobrze, to musi być też źle.
Mam na myśli wiewiórkę.
Zmusili mnie niemal siłą do tego wyjazdu na obóz harcerski do Tucholi.
Nie powiem, żebym nie lubił obozów lub kolonii...zawsze super przygoda   
Kąpiele w jeziorze, zabawy w lesie, zielona noc   i fajnie jest, ale teraz, gdy poznałem wiewiórkę, to
zaczęła się wielka tęsknota.  
Nic mnie nie cieszyło i odliczałem dni do powrotu. Wysłałem nawet pocztówkę z tej dziczy (bory tucholskie), z której szło się parę kilometrów do najbliższej wsi.
Nie dostałem jednak odpowiedzi, więc pozostało tylko tęsknić i czekać...fajnych dziewczyn, harcerek było co prawda w namiotach wiele, ale jakoś ich nie zauważałem. Byłem smutny...i w końcu wróciliśmy, więc zaraz następnego dnia poleciałem, jak na skrzydłach pod jej dom - nie wyszła...musiała mnie widzieć, bo pół wioski już gapiło się na mnie, jak na czubka. Nie przyszła też w nasze tradycją uświęcone miejsce nad stawkiem. 
Przeczuwałem same straszne rzeczy. Los ten wielki konstruktor, płata często różne figle. 
Udało mi się ją dopaść na drodze do sklepu (tylko jeden był w całej wiosce) i była jakaś smutna, milcząca i chłodna.
Myślałem, że zaraz mi serce eksploduje...dowiedziałem się, że rodzina posyła ją do przyzakładowej szkoły i tam zdobędzie zawód oraz zaliczą jej również ostatni rok podstawówki. Do tego nie może ze mną się zadawać, bo jej zabronili.
Byłem załamany...jakby tego było mało, następnego dnia (sorry za wyrażenie) jakiś burak podrywał pod kościołem moją kochaną wiewiórkę - nie miałem wątpliwości, bo jak mnie zobaczył, to specjalnie ją obmacywał.
Niezręcznie było mi podchodzić, gdyż czekali na mszę i było sporo innej młodzieży, a my z bidulca wiadomo, że nie uczęszczaliśmy na religię, ani do kościoła.
No ale co mi tam...nie wolno mi wejść do kościoła, czy co? (w końcu Babcia mi mówiła, że mam chrzest)   
Zatem śmiało podchodzę, ale gościu od razu poleciał tekstem, że to sądny dzień chyba będzie, bo sam lucyper zawitał w progi kościoła. Cisza...mnie zamurowało i nagle całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem - może bym sobie podarował, bo mam poczucie humoru, no i nie chciałem robić przykrości wiewiórce -
Ale burakowi było mało i nie przestawał nawijki, robiąc aluzje, żebym za blisko nie podchodził, bo może
na niego coś przeleźć  (miał na myśli wszy, gdyż niestety, była to częsta plaga w domach dziecka)

No niestety...tego było za wiele i w jednej chwili rzuciłem się na niego z dziką furią. Rozpędzili nas dopiero ludzie wychodzący właśnie z kościoła, komentując, iż nie mam wychowania i Boga w sercu, żeby burdy przy świątyni robić...itp.
Burak był silny, jak byk (wiadomo, zaprawiony przy sianokosach) i wracałem pokrwawiony, ale nie czułem bólu, nie czułem nic, prócz bolesnej świadomości, że to koniec.


ciąg dalszy nastąpi...


Pozdrawiam


OSKAR





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz