środa, 26 listopada 2014

Wieczny wędrowiec - część szesnasta

WITAM


No i wreszcie świadectwa rozdane...uzyskałem wymarzony status absolwenta. 

Moja pani psycholog, grażynkowy aniołek namawiał mnie bym złożył papiery do liceum im. Kasprowicza lub do Bydgoszczy, gdzie marzyłem o liceum plastycznym, jednak wiele do gadania nie miałem.
Wychowawca grupy ustawił nas w rzędzie i zadecydował: "Ty do szkoły samochodowej, ty do elektrycznej, ty do...itd."
Mówił, że musimy mieć fach w ręku i realnie zmierzyć się z życiem, a nie jakieś fanaberie...heh
Szkoda, że nie spytałem, kto jemu wybierał zawód i dlaczego kończył pedagogikę?   - no cóż, za późno -
Nie buntowałem się, gdyż cały czas pamiętałem Bytom i porażkę na komisji lekarskiej, może gdybym był wtedy delikatniejszy lub bardziej spolegliwy wobec komisji, to by przymknęli oko i dali pieczątkę....ale w pewnym momencie nie wytrzymałem i złośliwie odszczekałem, że jeśli za niski, to raczej dobrze, bo nie będę się musiał garbić w tych ciasnych tunelach pod ziemią.
No i po tym komentarzu kazali mi opuścić gabinet, i to natychmiast...heh

Good bye Orłowo...dostałem internat i rozpocząłem naukę w szkole mechaniczno-elektrycznej.
Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego pięknego dnia, do klasy na lekcję j. polskiego wkracza Grażynka, mój aniołek z Orłowa.
Oniemiałem i siedziałem, jak wryty a ona tylko się tajemniczo uśmiechała w moim kierunku.
I tak zaczęła się ta nasza znajomość na dalsze lata.
Ja oczywiście robiłem wszystko, aby być najlepszy z polaka...i byłem - zawsze pięć na świadectwo, tyle że z elektrotechniki trója.
Inna sprawa, że mieliśmy takiego profesorka od tego przedmiotu, że piątki nie stawiał nikomu i twierdził, iż na pięć to nawet on nie potrafi.
Dlatego trója z plusem u niego, było wielkim osiągnięciem. Ale i tak w ostatnim roku dał mi czwórkę na świadectwo i to bez dodatkowych pytań.
Teraz naprawdę odżyłem i mimo, że w interku różnie bywało, to jednak mogłem sobie na lekcjach języka polskiego zawiesić oko na Grażynci i się zrelaksować.
Często po szkole zabierała mnie na spacerki lub do kawiarni i sobie pogadywaliśmy...ot tak o wszystkim, o życiu, o naszych planach na przyszłość, ale najczęściej o literaturze, ulubionych pisarzach, powieściach...itd.
Zwierzyłem się jej wtedy, że gdy tylko skończę szkołę, to wyjeżdżam do Włocławka i zamieszkam u Babci, a gdy zarobię pierwszą swoją pensję, to w całości oddam ją Babci.
Któregoś dnia zaskoczyła mnie totalnie, gdyż dostałem list, a w nim pięćdziesiąt złotych ze słowami, abym nie unosił się męską ambicją, tylko przyjął te pieniądze i wydał je rozsądnie. I że będzie tak robić co miesiąc, aż skończę szkołę i zacznę pracę.
Było mi wstyd i w pierwszym odruchu chciałem podziękować i oddać tę kaskę...jednak cholernie jej potrzebowałem - dom dziecka dawał wówczas 20 zł miesięcznie kieszonkowego i zazwyczaj po tygodniu byłem pustak.

Grażynka, jak pamięcią sięgam zawsze miała wielkie serce dla dzieci z bidulca. Często zwoziła do Orłowa słodycze, zabawki lub kupowała książki na różne okazje, albo zabierała nas do kina  i wszystko ze swej skromnej wówczas pensji - jak pisałem już raz w tym miejscu...była chodzącym aniołem.
Po skończeniu szkoły i krótkim stażu w Elektromontażu przy budowie hali Inofamy, wyjechałem do Włocławka.
Ciągnęło mnie do Wisły, do babci i do mego kuzyna Stasia, który już też nie mógł się mnie doczekać.
Zmarł dziadek i babcia od roku mieszkała samotnie. Miała nadzieję, że zostanę już na stałe u niej.

cdn.


OSKAR


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz